Co działo się na plenerach
[b]Pod wpisem znajdziecie trochę zdjęć [/b]
Plenery malarskie były w mojej szkole czymś w rodzaju praktyk. Zaliczenie pleneru było niezbędne, "wykręcenie się" od niego to rzecz niemożliwa. Niektórzy myśleli, że komunia rodzeństwa ich uratuje, niektórzy wymyślali pogrzeby i szpitale-jednak sytuacja musiała być naprawdę ciężka aby ktoś miał pozwolenie chociażby na pojechanie na plener z inną grupą w innym terminie. Dzielono wszystkich uczniów na dwie grupy. Najpierw wyjeżdżała grupa pierwsza, a gdy ta wróciła, jechała następna. Mimo, że plenery dla obu grup odbywały się w dwóch różnych miejscowościach, nie jechały w tym samym czasie. Nasza mała szkoła byłaby wtedy pusta przez pół miesiąca.
Wyjazdy te wspominam całkiem dobrze, choć docenia się je dopiero po czasie. Niektórzy zachowywali się jakby rodzice trzymali ich w piwnicy i wypuszczali jedynie do szkoły-kiedy tylko poczuli zew wolności, imprezowali i upajali się czym tam się dało. Ja uważałam, że nie warto ryzykować pożegnaniem się ze szkołą skoro na piwo można iść w wekeend tudzież po zajęciach w normalny dzień. Muszę jednak przyznać, że dałam się kiedyś namówić na alkohol w spokojnym gronie. Nie uważam tego jednak za coś pozytywnego. Może przesadzam, ale czułam się nie fair wobec nauczycieli, którzy mają te wszystkie dzieciory pod opieką. Tak, wiem, nikt o tym raczej nie myśli i jestem dziwna.
Jak już wspomniałam, były dwie miejscowości, w których odbywały się nasze plenery. Jedna była dalej, na kompletnym zadupiu. Do miasta spacerowało się kilka kilometrów. Na tej miejscowości skupię się w tym wpisie, bo byłam tam więcej razy i zdarzyło się tam więcej ciekawych rzeczy. Druga miejscowośc znajdowała się o wiele bliżej ale nie było tego wyciszenia, miasto było tuż za bramą a my w poszukiwaniu motywów do uwiecznienia nie zapuszczaliśmy się w dziwne miejsca. Wszystko było tam prawie takie same bo nie było za bardzo gdzie iść.
Górka Klasztorna.
Mieszkaliśmy w klasztorze. Mijaliśmy się codzień z księżami i klerykami. Każdy dzień wyglądał tak samo. Zazwyczaj mieszkałam z dwiema koleżankami w pokoju, toteż o siódmej dzwonił pierwszy budzik i pierwsza osoba leciała do łazienki zrobić skomplikowany makijaż. O wpół do ósmej budzik drugi, i druga koleżanka leci zrobić lżejszy makijaż, nasmarować się balsamem czy coś tam. Za pięć ósma wstawało rozczochrane mamroczące potworzysko (ja) i toczyło się na śniadanie w piżamie. Na śniadanie trzeba było przejść kawałek do drugiego budynku. Wtedy czekało nas przymusowe rozbudzenie się kiedy uderzała w nas fala chłodu albo mżawka. Codziennie wybierano trzy osoby dyżurujące odpowiedzialne za rozstawienie naczyń i sztućcy do posiłku, a następnie posprzątanie wszystkiego po jedzeniu.
Po sniadaniu zbieraliśmy toboły: rozkładane krzesełeczka, papiery, sztalugi, farby, pędzle i obładowani tym człapaliśmy gdziekolwiek tęskniąc w głębi duszy za cieplutkim łóżeczkiem.
Na terenie klasztoru znajdował się sad i skansen maszyn rolniczych. Po prostu wydzielony spory trawnik a na nim jakieś stare żelastwa. Rodziny z dziećmi, które były na mszy w kościele szły potem oglądać te rzeczy i spacerować po sadzie. Zawsze byliśmy obserwowani niczym zwierzaki w zoo. Nie lubiłam jak ci ludzie pytali ze zdziwiwniem ile za to dostajemy, kto nam to zleca, po co to malujemy, jak ,czemu, czym....
Za murami klasztoru były lasy i pola. Widoków było mnóstwo, można było skupić się na ciekawych drzewach będących blisko lub pejzażach, i malować wzgórza, ścieżki, łąki. Kiedy już się rozbudzałam i przestawałam marudzić, wszystko to było takie jakieś ładniejsze.
Rozkładaliśmy te swoje toboły i opieprzaliśmy się dobrą godzinę leżąc gdzieś w trawie. Malować mieliśmy do obiadu, czyli jakoś do 13-14 godziny. Po obiedzie znów malowanie aż do kolacji (19) a potem najlepiej też jeśli pogoda pozwalała. Chyba nie muszę opisywać ile to było opieprzania a ile pracy. Czasem się wkręcałam na tyle, że poświęcałam ze 4 godziny na jeden widoczek, jednak nie zawsze chce się tworzyć na zawołanie.
Oczywiście chodziliśmy w grupach i mieliśmy głupawkę jak dzieciaki, a od jednej osoby udzielało się wszystkim. Malowaliśmy po moich roboczych szmatach, po sobie nawzajem, po skorupkach ślimaków...
Wieczorem wszyscy zbierali się w jednym miejscu i po kolei rozkładali prace, które zrobili tego dnia. Dostawali opieprz albo jakąś pochwałę jeśli komuś się poszczęściło, a potem mieliśmy trochę czasu dla siebie. Niektórzy byli zaryczeni po korektach, inni zrezygnowani... Ja ze znajomymi wybierałam się wtedy do sklepu w sumie nawet nie wiedząc po co. Zachodzące słoneczko ładnie świeciło a my upaprani farbami i w najpaskudniejszych roboczych koszulach (zazwyczaj kraciastych) wlekliśmy się do miasta. Nie wiem jak daleko był sklep i czy w ogóle chciałoby mi się teraz tak tam wyruszyć, ale w sumie fajnie było iść w takiej grupce.
Kilka historyjek z plenerów.
1. Wokół naszego miejsca pobytu kręcił się co roku jeden charakterystyczny facet. Zawsze wiedział kiedy odbywa się plener i...przyjeżdżał na motorze podrywać dziewczyny. Łaził po terenie klasztoru. Był trochę podstarzały, miał dłuższe, siwiejące już włosy i ubrany był jak metal. Słyszałam plotę, że kiedyś gdzieś wywiózł jakąś artystkę i zniknęli na cały dzień. Potem podobno wróciła a wszyscy byli przerażeni. Nie wiem ile prawdy było w tej opowieści, ale zaczepiał on nas jak głupi. Nawet za mną szedł przez kilka minut pierdzieląc coś w stylu "ale masz fajne trampki, no chodź pogadać, skąd masz te trampki?" Dlatego nawet trochę wierzę w tą historię.
2. Przez rok była w naszej klasie dziewczyna, która zupełnie nie umiała się wkupić w towarzystwo. Klasa ją już na początku skreśliła. Nie wiem czemu, ale już od pierwszego dnia była nielubiana. Mi zajęło znacznie dłużej żeby w jakiś sposób zniechęcić się do niej. Stało się to kiedy zaczęła opowiadać zmyślone rzeczy by się przypodobać, jednak nie ucelowała w to co nam imponuje. Historyjki o tym, że spała z księdzem i innymi ludźmi jakoś się nie przyjęły. Dziewczyna miała też dziwny zwyczaj rozmawiania non stop przez telefon. Robiła to głośno. Okazało się jednak, że rozmowę faktyczną prowadzi raz na dłuższy czas, natomiast ciągle chodzi z telefonem przyłożonym do ucha i mówi. Mówi aby mówić. Kiedy to się wydało, w takich sytuacjach koleżanki dzwoniły do niej i patrzyły jak zakłopotana w połowie zdania przerywa bo telefon jej dzwonił do ucha. To tak aby nakreślić obraz tej osobowości.
Na plenerze dziewczyna zaczęła nawiązywać znajomości. Poderwała jakiegoś faceta, który kosił trawę a potem ustaliła sobie cel by wszystkim pokazać pamiątki po nim-malinkę oraz jego zdjęcie. Opowiadała też do czego to między nimi doszło, ale wszyscy uciekali.
3. Dni były bardzo różne, bo plener odbywał się w maju. Czasem padało i wiało a my piszczałyśmy, że chcemy do domku i głupi plener. Ciepłe dni za to sprzyjały leniuchowaniu. Jedna osoba spała na parkingu między samochodami. Ja lubiłam odejść gdzieś na łąkę gdzie trawa była wysoka i położyć się tam. Gadałam długo przez telefon albo spałam dopóki ktoś mnie przypadkiem nie znalazł wlekąc się gdzieś z tobołami. Jak dziki pokemon, na którego trafia się w wysokiej trawie. Już wiem czemu są złe i atakują kiedy się je znajdzie.
4. Wychodząc malować poza bramę należało mówić dokładnie gdzie się idzie. Pewnego dnia nauczyciel powiedział, że nas odwiedzi (byłyśmy w grupce ok 4 osób). Więc cały dzień bez opieprzania, praca non stop choć słoneczko kusiło by się położyć. Nie przyszedł. Następnego dnia: "oj zapomniałem do was wpaść bo tyle się działo. Dziś na pewno przyjdę zobaczyć jak pracujecie i zrobić korektę". Tak było przez trzy dni aż czwartego dnia położyłyśmy się na pół godziny i gadałyśmy o głupotach. Przyszedł i opieprzył, że nieroby!
5. Joł ziomki ze wsi położonej nieopodal. Wyobrażam sobie ich jako chłopków w dresikach, którzy na codzień nie mają żadnego zajęcia i kiedy usłyszą plotę, że przyjechały artystki (DZIEWCZYNY!!) to ślinią się i czym prędzej biegną się pokazać. Wsiadają w czerwonego poloneza i myślą, że piszcząc oponami podbijają swoją męskość i wywołują pożądanie u widzących to dziewczyn. Nie wiedzą jednak, że chyba wszystkie uważają to za debilstwo na levelu 9000. Kiedy trwa plener, na ulicy pojawiają się czarne ślady opon. Raz wjechali swoim super sportowym autem na łąke i próbowali tam robić drift ale jakos się nie dało. Nakurzyli, rozpieprzyli kwiatuszki i uciekli.
6. Przemytnicy! Mimo, że jestem przeciwna naginaniu zasad takich wyjazdów (albo bardziej nie widzę w tym sensu), zaimponowały mi pewne dziewczyny. Ustaliły sobie plan by przemycić kilka absolwentek. W pokoju 3 osobowym tak naprawdę mieszkało chyba 7 osób. Te gratisowe 4 nie miały prawa tam mieszkać, ale tak sobie przyjechały zacieśniać więzi i pomagać w malowaniu. Jestem pod wrażeniem bo przez 2 tygodnie nic się nie wydało (a co wieczór o 22 były obchody, nauczyciele wchodzili do pokoju pogadać i sprawdzić czy wszyscy są u siebie). Gratisowe osoby chowały się w schowkach na miotły, szafach itp. Wychodziły chyba oknami.
7. Kiedyś miałam dyżur i musiałam porozkładać talerze i sztućce dla wszystkich. No to zabieram się do roboty i...blokada. Kurde, jak się ustawia sztućce?! Kombinuję najpierw ustawiając je i patrząc co mi się najbardziej wizualnie skojarzy. Wtem....donośny męski głos rozbrzmiewa za mną. Nie mam pojęcia co to był za przypadkowy człowiek.
-CO?! Jak ty to kładziesz?! Co ty robisz? JAK BYŚ SIĘ CZUŁA JAKBY KTOŚ CI TAK POŁOŻYŁ ŁYŻKĘ?!
Wobec tak mocnego argumentu nie miałam pojęcia co odpowiedzieć mimo, żem pyskata. Choć myślę, że raczej mnie by to waliło gdzie ta łyżka leży bo mogę ją sobie wziąć jak chcę, nie?
8. Któryś z plenerów zgrał się w czasie z pojawieniem się mema "nakurwiam salto". Wszyscy gadali o saltach i je robili, w sumie nie wiem czemu. Ten mem bardzo mocno się wkupił w rzeczywistość. Ja popsułam sobie plecy bo po "salcie" majestatycznie trzasnęłam o ziemię. Potem nosiłam pas który usztywniał plecy i pomagał na takie urazy bo nie mogłam się schylać tylko chodziłam jak robot.
Kolega robiąc "salto" pękł sobie spodnie na tyłku, a koleżanka widząc "salta" też chciała zrobić jakaś akrobację ale zapomniała, że ma czajnik w łapie. Wspominam to i z perspektywy czasu uważam, że bylismy bardzo porąbani.
9. DENTYSTA SADYSTA
To mi się przytrafiło na serio. Założę się, że każdy z Was kiedyś wyjeżdżająć na kolonie, jakiś obowiązkowy wyjazd czy po prostu na wakację miał choć przez chwilę takie obawy: "a co jeśli coś mi się stanie a moi zaufani lekarze są tu"?
Sama też tak myślałam, ale z drugiej strony co się może stać przez 2 tygodnie?
Ano dużo.
W pewnym momencie zaczął mnie boleć ząb. Był źle oczyszczony i zaplombowany, bo chodziłam do nienajlepszej dentystki co jednak wydało się dopiero po latach. Następnego dnia przyszłam do nauczycielki błagając o ratunek. Morda była spuchnięta potwornie. Szybka decyzja, jedziemy do przychodni. Na szczęscie znałam pesel na pamięć i zostałam przyjęta najpierw do zwykłego lekarza. Przepisał antybiotyk by zbić opuchliznę. I na tym powinno się skończyć, niestety wiem to teraz, po latach. Pojechaliśmy do DENTYSTKI SADYSTKI. Ta popatrzyła, stuknęła i zarządziła, że mi wyrwie trzy zęby bo są popsute. Nie zgodziłam się rzecz jasna. Ból przecież promieniuje i można mieć poczucie, że boli coś więcej niż jeden ząb!
Wyrwała mi na żywca. MIMO OPUCHLIZNY! Oczywiście wtedy nie wiedziałam, że w takich sytuacjach żaden normalny dentysta NIE PODEJMIE TAKIEGO DZIAŁANIA! Naprawdę, nie robi się takich rzeczy kiedy mamy do czynienia z opuchlizną! Raz, że znieczulenie nie działa i dwa, że może dojść do poważnych komplikacji!! Czego jednak można się spodziewać po takiej niezadowolonej z życia babie z maleńkiej Górki Klasztornej, o której nikt nie słyszał?
W ranie zostały pokruszone kawałki zęba a dentystka opieprzyła prawie nieprzytomną mnie, że pobrudziłam jej coś tam krwią, która wyprysła z rany. Nigdy nie zapomnę tego bólu, który czułam przy wyrywaniu. Strasznie się darłam. Mdlałam a ta mnie na kopach prawie wywaliła z gabinetu!
Potem poszłam w moim mieście do bardzo dobrej dentystki. Opowiedziałam jej tą sytuację, a ona powiedziała, że cokolwiek by się nie działo to tego zęba, którego się pozbyłam NIE USUWA SIE bo ZAWSZE można go wyleczyć. Zawsze!
10. Teraz będzie sytuacja dość...smutna.
Zrobiłam błąd, bo na jednym z wyjazdów dobrałam się z dwiema koleżankami i mieszkałyśmy w 3 osobowym pokoju. Mój plan był wspaniały: zamieszkam z dwiema bliskimi koleżankami sama nie będąc z nimi tak blisko. One zajmą się sobą, będą miały o czym gadać a ja będę mogła wyciszyć się pod wieczór. Jestem osobą, która dość szybko męczy się w towarzystwie ludzi chyba, że jest z nimi BARDZO zżyta. Niestety, w tamtym roku grupy były tak podzielone, że najbliżsi przyjaciele jechali w drugim terminie. Wszystko nawet grało, dopóki pod koniec pleneru nie zaczęły odstawiać dziwnego przedstawienia.
Jedna dziewczyna z ich klasy mieszkająca w innym pokoju dość mocno pożarła się z jakąś swoją koleżanką. Podobno tamta czymś jej groziła. W sumie nie obchodziło mnie to. Jednak moje współlokatorki zaczęły się kłócić ze wszystkimi z ich klasy, ze one wezmą tamtą biedną, poszkodowaną dziewczynę do siebie. Nasz pokoik był malutki więc myślałam, że to takie jajca tylko będą. Poszkodowanej oferowano miejsce w znacznie większym pokoju. Jednak nie! Moje dwie wspanialomyślne znajome walczyły jak lwice i wkrótce przywlekły jej dodatkowe łózko do naszego maleńkiego pokoiku. Potem było tylko gorzej. Wzięły ją jedynie dla zasady ale jako, że nie za bardzo się z nią znały, zostawiały ją w pokoju i sobie szły. Największe świństwo jednak zdarzyło się pod koniec. Wybłagały one wcześniejszy wyjazd z pleneru, że niby jedynie dzień wcześniej ktoś będzie mógł je odebrać. One dostały pozwolenie a ostatnią noc spędziłam w towarzystwie tej dodatkowej dziewczyny. Nie znałam jej, było niezręcznie i głupio. Potem musiałam posprzątać wszystko po nas trzech, bo pokoje mamy zostawiać w idealnym stanie i to jest sprawdzane. Poza tym musiałam to gratisowe wyro przetransportować z powrotem. Jakbym ja komuś tak zrobiła, wyrzuty sumienia zżarłyby mnie od środka, wyrzygały a potem zżarły znowu.
Plenery jednak były fajnym przeżyciem. Nauczyłam się bardzo wiele z korekt i rad profesorów, zrobiłam świetne prace (mimo opieprzania wyrabiałam zazwyczaj te 4-5 większych prac na dzień). Żarcie było okropne ale atmosfera bardzo fajna. Z przyjacielem zawsze po kłótni piliśmy "herbatę pokoju" z solą (nie wiem dlaczego). Zorganizowaliśmy wystawę w jakiejś szkole i ludzie na głos mówili, że moje prace są świetne (a ja podsłuchiwałam za nimi). Warto było iść do tej szkoły i przeżyć to wszystko (oprócz dentysty. Ale to akurat było przez złą robotę mojej dentystki i niekompetencję tamtej miejscowej). Po takim wyjeździe docenia się swoje łóżeczko, mamę, żarcie, łazienkę, internety i wszystko co na codzień było zwyczajne.
Trochę plenerowych rzeczy